poniedziałek, 30 grudnia 2019

The Baby 1973


The-Baby.jpg (524×755)

W latach 70. powstało wiele dziwactw filmowych. Horror był wręcz nimi wypchany po brzegi. Kurioza te zostały albo kompletnie zapomniane, albo otrzymały status dzieła kultowego. Niektóre z nich wytrzymały próbę czasu i nawet dziś potrafią wywołać duże emocje. Jednym z takich tytułów jest The Baby z 1973 roku. Jest to film, który pojawił się zaledwie w kilku kinach i przeszedł bez echa. Jednak po latach zdobył uznanie niszowej widowni i w pewnych kręgach krytyków uważany jest za dzieło o wysokiej jakości, ze średnią 93% na Rotten Tomatoes.

600full-poster.jpg (496×368)

Film opowiada historię pracownicy socjalnej, Ann (Anjanette Comer), która odwiedza rodzinę Wadsworth w ich pięknym domu. Mieszkają tam trzy kobiety, głowa rodziny (Ruth Roman) i jej dwie córki, piękna Germaine (Marianne Hill) i lekkoduszna Alba (Susanne Zenor) oraz ich młodszy brat. To właśnie on jest najważniejszą postacią filmu. Baby (David Mooney), bo tak ma na imię, ma umysł rocznego dziecka zamknięty w ciele dorosłego mężczyzny. Gaworzy, rzuca zabawkami, bierze wszystko do buzi – zachowuje się tak, jak każdy bobas. Życie rodziny podporządkowane jest stałej opiece nad nim, ale od samego początku czuć, że coś jest mocno nie tak. Sam fakt, że Baby nie ma normalnego imienia jest wielce wymowny. Ann zaczyna przyglądać się bliżej chorobie i rozwojowi Baby’ego, a widz zauważa, że to też nie do końca bezinteresowna pomoc.

W pierwszych minutach film wydaje się zbyt campowy, żeby można go było traktować serio. Rola Mooneya jest tak karykaturalna, że wydaje się wręcz naigrywaniem z osób chorych. Wywołane jest to głównie dysonansem między zachowaniem niemowlaka a wyglądem dorosłego człowieka. Aktor przygotowując się do roli spędził dużo czasu z upośledzonymi dziećmi i starał się oddać ich zachowanie w filmie. Niestety, ta rola była także jego przekleństwem, ponieważ nigdy nie zagrał już żadnej innej poza kilkoma nic nieznaczącymi.


W środkowej części film przeradza się w dobry thriller, po to aby skończyć jako rasowy horror. Pełno jest w nim scen bardzo sugestywnych, wprawiających widza w dyskomfort. Wiele z nich związanych jest z dziwacznym zachowaniem rodziny Wadsworth, ale są też sceny przemocy oraz piorunująca wręcz końcówka, która zmienia film w arcydzieło campu.

Jak określił to jeden z krytyków, w dzisiejszych czasach taki film by nie powstał. Za dużo jest tu kontrowersji i wynaturzeń. Zbyt mocny jest wydźwięk przesadnego feminizmu tłamszącego jedynego mężczyznę w rodzinie.

9/10

piątek, 27 grudnia 2019

Don't Go in the House (Nie wchodź do tego domu) 1980



Najbardziej znanym sposobem wygnania zła jest woda święcona, przynajmniej tak twierdzi prawie każdy horror o opętaniu. W Don't Go in the House matka głównego bohatera znalazła inny sposób - ogień. Ustawiło to chłopaka na całe życie. Poza byciem zdominowanym przez kobietę-oprawcę i całkowicie jej podporządkowanym zaczął także słyszeć głosy i interesować się ogniem.

Głównego bohatera poznajemy podczas jego biernej obserwacji współpracownika, który uległ wypadkowi - wybuchł piec i kolega zajął się ogniem. Po powrocie do domu na Donalda czekała inna, jeszcze bardziej tragiczna wiadomość. Zmarła jego matka. Na początku mężczyzna się tym mocno przejął, ale uświadomiwszy sobie ile wolności teraz będzie miał, zaczął skakać po fotelu i głośno słuchać disco. Jednak głosy, które słyszał w głowie momentalnie się odezwały i zaczęły się dziać dziwne rzeczy z bohaterem. Po oczyszczeniu matki ogniem wyruszył na łowy.



Pierwsza śmierć w filmie przeszła poniekąd do historii, zapewniła filmowi bowiem wstęp na niechlubną listę brytyjskich Video Nasties. Muszę przyznać, że była ona bardzo efektowna. Młoda kobieta została przywiązana i spalona żywcem w pokoju z metalu, który Donald wybudował po śmierci matki.

W dalszej części filmu pojawiają się inne kobiety, których zwłoki bohater kolekcjonuje w jednym z pokoi, gdzie ubrane w ubrania matki siedzą na krzesłach i "oceniają" jego występki. Wszystko jest bardzo dobrze wymyślone, a scenariusz często przywołuje Psychozę Hitchcocka, pojawiają się też wątki żywcem wyjęte z Carrie De Palmy. Scenarzyści poruszyli także motyw wpływu znęcania się nad dzieckiem na dorosłe zachowanie człowieka. Wiedząc co się stało w przeszłości nie można jednoznacznie potępić zachowania bohatera. W niektórych momentach pojawia się nawet współczucie. Taki był zapewne zamysł reżysera.

Znalezione obrazy dla zapytania Don't Go in the House

Niestety po premierze film został mocno zbojkotowany przez środowiska feministyczne i razem z Maniac Williama Lustiga, został obarczony winą i podany jako przykład męskiej opresji. W Wielkiej Brytanii dostał się na listę Video Nasties i dopiero po usunięciu 3 minut (w tym całej pierwszej sceny śmierci - niesamowicie ważnej dla całego filmu) został dopuszczony do legalnej dystrybucji. Reżyser po tych trudach drugi film nakręcił dopiero po 7 latach, a po nim przeszedł na emeryturę z dorobkiem zaledwie dwóch dzieł.

Dan Grimaldi, grający głównego bohatera, stworzył niesamowitą, wielowymiarową postać. Scenarzyści nie dali mu dużo linii tekstu, ale nadrobił wszystko mimiką. Połączenie życiowej sieroty z mordercą używającym miotacza ognia jest po prostu kapitalne. Do tego dochodzi jeszcze swoisty urok osobisty i mamy postać, której jednocześnie współczujemy i która nas odpycha.

Jako podsumowanie mogę tylko napisać, że gorąco polecam (gra słów zamierzona) ten film, nie tylko jako horror, ale także jako dramat o skutkach znęcania się nad dziećmi i nader rygorystycznego wychowania.

Ocena: 8/10

Blood and Black Lace / Sei donne per l'assassino (Sześć kobiet dla zabójcy) 1964



Mario Bava.  Ojciec giallo i slashera, wielka postać horroru. Zaczynał jako operator kamery, co przełożyło się na jego twórczość reżyserską. W jego filmach warstwa wizualna stała wyżej w hierarchii niż fabularna czy aktorska, co skutkowało wspaniałą pracą kamery i grą świateł. Jego styl miał wpływ na wielu twórców - Dario Argento, Lucio Fulci, Ridley Scott czy Nicolas Winding Refn. Pierwszym horrorem Bavy był film Wampiry z 1956 roku, który był również pierwszym włoskim przedstawicielem tego gatunku po zakazie nałożonym w latach 30. i 40. Po kilku poprawkach reżyserskich (Bitwa pod Maratonem, Caltiki - il mostro immortale) dostał on od studia zielone światło na kolejny horror - Maskę szatana. Od tego momentu jego nazwisko stało się rozpoznawalne na całym świecie, zwłaszcza w USA. 3 lata po sukcesie i po kilku włoskich wersjach mitologii greckiej na swoim koncie, Bava znowu użył swojego geniuszu. Tym razem stworzył nowy gatunek filmowy - giallo. The Girl Who Knew Too Much był hitchcockowskim thrillerem z wieloma wątkami obecnymi w późniejszych arcydziełach gatunku, który niestety nie odniósł sukcesu ani w kinach, ani wśród publiczności. Udało się to jego kolejnemu filmowi (Czarne święto), co tylko umocniło pozycję Bavy w panteonie sław horroru.

W 1964 świat ujrzał kolejne, i chyba największe, dzieło włoskiego mistrza - Blood and Black Lace, film który nie dość, że scementował zasady giallo, to jeszcze stał się protoplastą slashera takiego, jaki znamy po dziś dzień. Film opowiada historię domu mody i głęboko skrywanych sekretów jego właścicieli i pracowników, którzy stopniowo, systematycznie są wybijani przez mordercę noszącego białą maskę i czarne rękawiczki. Co ciekawe, Bava zatrudnił osobnego aktora do roli zabójcy, żeby nie można było zgadnąć nawet po ruchach ciała kim on jest. Film nie ma typowego głównego bohatera, gdyż wszyscy po kolei giną w mniej lub bardziej brutalny sposób. Fabuła, co warto zaznaczyć, jest bardzo ciekawa i obfituje w momenty napięcia i grozy. Już sam włoski tytuł (Sei donne per l'assassino - Sześć kobiet dla mordercy) sprawia, że zaczyna się liczyć ilość zgonów, a po 4 zastanawiać, czy reżyser nie pogrywa z nami za bardzo. Sama postać mordercy, ze swoimi czarnymi rękawiczkami i czarnym trenczem, potęguje jeszcze tylko tę aurę tajemniczości.



Najważniejszym aspektem dzieła jest jego styl. Już sama czołówka sprawia, że wiemy, że nie jest to zwykły film. Ujęcia postaci pokazujące się przy nazwiskach aktorów przewijają się przy akompaniamencie tanga. Pierwsze sceny filmu pokazują niesamowite użycie barw i niecodzienną pracę kamery. Widząc ten film ponad 50 lat od premiery miałem potężne uczucie deja vu. Oglądając czułem się jakbym widział Suspirię po raz pierwszy. Każde morderstwo było wystylizowane tak, żeby było inne niż poprzednie. W każdym pomieszczeniu panował inny kolor, a każdy ubiór był szczegółowo dobrany, aby pasował do sceny. Do tego doszły wspaniałe zdjęcia, długie ujęcia (z braków budżetowych kręcone kamerą ustawioną na dziecięcej taczce) i niezłe aktorstwo.



Po seansie jestem pewien, że Bava był jednym z najlepszych reżyserów wszech czasów (i nie chodzi tylko o horrory). Jego wpływ na kino jest nieoceniony i inspiruje reżyserów po dziś dzień. Blood and Black Lace jest filmem wybitnym, który, jak sam reżyser, stanowi kawał historii kina.

Ocena: 10/10

The Silent Scream (Cichy krzyk) 1979



Psychoza powstała w 1960 i zmieniła świat. Alfred Hitchcock po wielu udanych filmach zaryzykował wyprodukowanie filmu bez wsparcia dużych wytwórni, przy użyciu telewizyjnej ekipy i stworzył przełomowe arcydzieło niskobudżetowego kina. Robiąc to zainspirował cały gatunek filmowy - slashery. Po prawie 20 latach i po kilku udanych produkcjach z tego nurtu (Teksańska masakra piłą mechaniczną, Halloween czy Czarne święta) nieznany reżyser, Denny Harris, postanowił złożyć swoisty hołd Hitchcockowi i Psychozie.



The Silent Scream przeszedł gehennę produkcyjną. Po nakręceniu filmu reżyser stwierdził, że nie da się go oglądać i poprosił braci Jima i Kena Wheatów (twórców postaci Riddicka) o napisanie nowego scenariusza. Wezwano aktorów z powrotem na plan oraz dodano znane nazwiska. W ostateczności z oryginalnego filmu zostało tylko 12 minut. Finalna wersja weszła do kin i zarobiła ok 16 milionów dolarów, co było wielkim osiągnięciem. Zaskakujące jednak jest, że Harris nigdy już nic nie nakręcił.

Film opowiada historię młodej studentki (Rebecca Balding), która przyjeżdża do LA na studia i, nie mogąc znaleźć noclegu w akademiku, szuka pokoju w domach mieszkalnych. W taki oto sposób trafia na piękną posiadłość nad samym oceanem. Mieszka tam młody zahukany chłopak (świetny Brad Rearden) wraz z matką (mdła Yvonne De Carlo), i co nie jest dużym spoilerem biorąc pod uwagę znane nazwisko aktorki, siostrą wariatką (Barbara Steele).



Film podąża dość schematyczną drogą utartą przez inne klony Psychozy, jest jednak bardzo atmosferyczny i nieźle zagrany., czym wybija się ponad przeciętność. Zdjęcia są dobre, muzyka brzdękoli nieustannie (w scenach romantycznych brzmi jak podkład do porno), a sceny zabójstw nie szokują, ani nie straszą. Czasami można wyczuć giallo, czasami slasher amerykański. Nic nie wyskakuje przed szereg, ale też nic nie odstaje. Ot, porządny horror z lat w sumie już 80-tych.

Moja ocena: 7/10

Night of Fear 1972

Znalezione obrazy dla zapytania night of fear 1972

W latach 70. Australijskie kino nie słynęło z horrorów. Prawdopodobnie z powodu cenzury, która zabroniła w 1948 kręcenia i pokazywanie takich filmów na terenie Australii. Zakaz ten zniesiono dopiero w 1968 roku i potrzeba było 4 lat, żeby powstał pierwszy horror spod znaku Ozploitation. Australian Broadcasting Commission (australijskie TVP) zamówiło serial, którego motywem przewodnim miał być strach (stąd tytuł Fright). Reżyserem i scenarzystą pilota został Terry Bourke, młody twórca, który dopiero co wrócił z Hong Kongu, gdzie kręcił filmy do 1970. Zapowiadał się niesamowity serial, jednakże cenzorzy z OFLC dali pilotowi czerwone światło, a co za tym idzie, serial został anulowany. Jedyne co pozostało, to Night of Fear - pilot i jednocześnie pierwszy nowofalowy horror australijski.



Fabuła jest niesamowicie prosta: morderca ściga w lesie kobietę, która miała wypadek samochodowy. Wszystko to odbywa się bez słów - film nie ma nawet jednej linii dialogu! Całość trwa 52 minuty (wraz z czołówką), ale robi wielkie wrażenie. Klimat jest niepowtarzalny, muzyka potęguje grozę, a zdjęcia stoją na bardzo wysokim poziomie. To, co jednak najbardziej uderza, to montaż. Sceny są poukładane w świetny sposób, wielokrotnie pojawiają się krótkie przebłyski z innych scen, co było raczej nowatorskie jak na tamte lata. Wszystko to tworzy atmosferę lęku i swoistego szaleństwa.

Postać mordercy (Norman Yemm) jest sama w sobie bardzo enigmatyczna - wygląda on na pustelnika, nie mówi - tylko pojękuje, jednakże pod koniec dowiadujemy się o nim kilku informacji. Jeśli zwróci się uwagę na szczegóły, można sporo wywnioskować - można zauważyć na przykład jego dziwną fiksację na temat zwierząt. Główna bohaterka (Carla Hoogeveen) z kolei nie jest osobą zbyt ciekawą i prawie nic o niej wiadomo, poza tym, że zdradzała męża z instruktorem tenisa. Obie postacie są dobrze zagrane - Yemm to świetny klon George'a Eastmana, a uciekająca kobieta mogłaby być nową scream queen, gdyby grała na innym kontynencie.



Koniec końców film jest doskonały - unikatowy w swoim podejściu oraz wręcz prototypowy - powstał przed Teksańską masakra piłą mechaniczną i innymi slasherami / survivalami. Ma bardzo nowatorskie jak na tamte czasy podejście do spraw technicznych i aż żal, że serial nigdy nie został zrealizowany.

Moja ocena: 9/10

Day of the Animals 1977



Wiele z horrorowych potworów wywodzi się ze świata zwierząt. Od początku istnienia horroru stworzenia te przerażają ludzi, ponieważ jest w nich ogromna dzikość, nieujarzmiona siła, która napędza je do działania, często nastawionego na zabijanie. Wiele znakomitych (i zdecydowanie nieznakomitych) horrorów bazuje na lęku przed nieposkromionymi kotami (Burning Bright), psami (Cujo), niedźwiedziami (Grizzly), ptakami (Ptaki), piraniami (Piranha), rekinami (Szczęki), rekino-ośmiornicami (Rekinado), piraniakondami (Piraniokonda) czy innymi lavalantulami (Lawalantula). Powodem ich agresji często jest sam człowiek: mutacje genetyczne, stworzone w laboratoriach choroby tudzież ingerencja w naturalne środowisko.



Nie inaczej jest w filmie Day of the Animals, gdzie zwierzęta stały się agresywne przez spowodowaną przez dezodoranty i inne aerozole dziurę ozonową. Film ma ewidentny wydźwięk ekologiczny i ta agitacja niestety podana jest w sposób bardzo oczywisty, wręcz łopatologiczny. Niestety wydarzenia przedstawione są pełne dziur logicznych i idiotyzmów, które psują seans. Jednym z nich jest to, iż zwierzęta nie atakują się nawzajem, lecz zaczynają kooperować międzygatunkowo, żeby wspólnie wybić jak najwięcej ludzi. Gdyby było to podłoże religijne, to miałoby to sens, jeśli zaś chodzi o biologię, jest to założenie kretyńskie.

Głównych bohaterów jest kilku, przewodnik wycieczek górskich Steve (Christopher George) i grupka ludzi, którzy wybrali się z nim na dwutygodniową wyprawę: reporterka telewizyjna (Lynda Day George), profesor (Richard Jaeckel), matka z dzieckiem (Ruth Roman, Bobby Porter - 25-latek grający 13-latka), mądry Indianin (Michael Ansara), małżeństwo po przejściach (Jon Cedar, Susan Backlinie) i jakaś, mało ważna młoda para. Większość postaci jest jednowymiarowa, poza głównym antagonistą - managerem w dużej firmie, granym przez Lesliego Nielsena. SPOILER!!! Od początku przedstawiany jest jako człowiek wredny, a nawet rasistowski, ale po rozbiciu grupy staje on się nagle tyranem, mordercą i niedoszłym gwałcicielem, który w ostateczności rzuca się z gołymi rękami na niedźwiedzia. SPOILER END!!! Wszystko to jest tak nagłe i idiotycznie nielogiczne, że ciężko to w jakiś sposób wytłumaczyć.



Od strony technicznej jest świetnie. Zdjęcia są wręcz niesamowite biorąc pod uwagę dość niski budżet oraz fakt, że kamerzysta (Robert Sorrentino) nigdy wcześniej i nigdy później nie zrobił żadnego filmu. Kadry są cudowne, a zdjęcia zwierząt zahaczają o profesjonalne programy dokumentalne. Muzyka doskonale potęguje klimat filmu, zwłaszcza podczas ataków zwierząt. Odpowiedzialny za nią jest świetny kompozytor Lalo Schifrin. Reżyserią zajął się przedwcześnie zmarły William Girdler, twórca chociażby wspomnianego już Grizzly'ego.

Podsumowując, film wypadł przeciętnie, głównie przez fabułę i słabych bohaterów. Elementy survivalu w lesie zostały mocno spłaszczone, tak samo jak elementy kina apokaliptycznego (sceny z ewakuacją miasta są słabe). Da się ten film obejrzeć, ale niestety nie czerpie się z niego ani dawki adrenaliny, ani nie ma on mocnego przekazu. Ot, połączenie modnego w latach 70. survivalu z ekologią.

Ocena: 5/10

Wolfen (Wilkołaki) 1981



Wilki to stworzenia niemal mityczne, ich wycie chyba nikomu nie kojarzy się pozytywnie. Od zarania dziejów są one obecne w naszym życiu, przeważnie jako straszaki na małe dzieci. Pojawiają się w mitologiach na całym świecie: od greckiej (góra Lykaion) przez germańską (Fenrir), aż po turecką (Turcy wierzyli, że pochodzą od wilków). W XVI wieku historia wilków otrzymała niezłego twista - pojawiły się wilkołaki, co nadało kolejny złowrogi wymiar tym zwierzętom.

Kino często sięgało (i sięgać będzie) po wilki i wilkołaki, niektóre klasyki kina opowiadają o nich, jak choćby Wilkołak czy Wilkołak z Londynu. Potwory te rozwijały się razem z kinem, aż do kluczowego momentu - Amerykańskiego wilkołaka w Londynie. Filmu, w którym znajduje się legendarna scena przemiany w wilkołaka, jest ona wstrząsająca i autentycznie bolesna. Film Wolfen pochodzi z tego samego roku i, na szczęście dla samego siebie, jest czymś zgoła innym.



Przede wszystkim nie jest to film o wilkołakach tylko o wilkach. Nie jest on także czarną komedią, a rasowym horrorem z bardzo gęstą atmosferą. Została ona zbudowana na prostym zabiegu nałożenia filtru na kamerę, co daje nam możliwość patrzenia jak wilki, jest mniej kolorów i większy kontrast. Za pomysłem tym stoi Gerry Fisher. Drugim elementem tworzenia nastroju grozy jest genialna muzyka Jamesa Hornera. Gra tak, żeby widz się bał, jednocześnie nie podbijając głośności specjalnie do jump scenek. Wszystko to tworzy wspaniałą atmosferę zagrożenia.

Jeśli chodzi o fabułę, jest ona na wysokim poziomie, widać że autor się przyłożył i napisał spójny scenariusz, który jest nieoczywisty do samego końca. Nie jest to oscarowy materiał, ale muszę przyznać, że wybija się ponad przeciętność. Głównym bohaterem jest detektyw Dewey Wilson (bardzo dobry Albert Finney), który zostaje sparowany z psychologiem Rebeccą Neff (średnia Diane Venora), aby odnaleźć sprawcę bestialskiego mordu na multimilionerze i jego żonie. Okazuje się, że to nie pierwsze morderstwo. Para głównych bohaterów przy pomocy patologa sądowego (genialny Gregory Hines) i pewnego zoologa (Tom Noonan) próbują rozwiązać zagadkę. Prowadzi ich to do Eddiego Holta (również genialny Edward James Olmos), młodego Indianina, który miał już zatargi z prawem.

Akcja toczy się wolno, wygląda to na typowy thriller policyjny, tyle że od początku wiemy, że morderca nie jest normalnym człowiekiem. Tajemnica odkrywana jest powoli, a my wiemy tyle, co bohaterowie. Same wilki pojawiają się dość późno, co wyszło filmowi na dobre, bo od tego momentu traci on trochę na klimacie. Są tu jednak sceny, które są nakręcone z unikalną wręcz umiejętnością robienia czegoś z niczego. Niby wszystko już było, podobne sceny były wcześniej w wielu horrorach, jednak wywołują one spory dreszczyk, z czego jestem naprawdę zadowolony. Szkoda, że jest to jedyny film Michaela Wadleigh (nie licząc dokumentu Woodstock). Zmarnował się wielki talent.



Podsumowując, jest to film do polecenia każdemu fanowi kina grozy, pod warunkiem, że nie cierpi on na ADHD i długie, klimatyczne sceny go nie odstraszą.

Ocena: 8/10

The First Power (Pierwsza potęga) 1990



Horrorów i thrillerów o seryjnych mordercach jest mnóstwo, są one bardziej lub mniej udane, a niektóre zaliczają się do klasyków kina. Film Pierwsza potęga, na pewno się wśród nich nie znajdzie, ale ma on swoje atuty, które przy bardziej solidnym wykonaniu zapewniłyby mu miejsce pomiędzy najlepszymi.

Głównym bohaterem jest osiągający niebywałe rezultaty policjant, Russell Logan (kompletnie niepasujący do tej roli Lou Diamond Phillips), który na początku filmu powstrzymuje seryjnego mordercę, Patricka Channinga (świetny Jeff Kober). Morduje on ludzi wycinając im pentagramy na brzuchu. Loganowi udaje się go złapać dzięki pomocy Tess Seaton (ładna, ale nijaka aktorsko Tracy Griffith), która jest jasnowidzem. Przestrzega ona Logana, aby Channing nie dostał kary śmierci. Po wykonaniu wyroku widz dowiaduje się dlaczego morderca nie miał umierać: otóż otrzymał on od Szatana pierwszą potęgę - umiejętność odradzania się. Od tego momentu zaczynają dziać się dziwne rzeczy.



Film jest tak naprawdę zlepkiem scen świetnych i tragicznych. Momentami ociera się o komedię lub nawet kicz. Scena, w której Channing wyrywa wiatrak z sufitu i naciera na Logana niczym Lionel Cosgrove z kosiarką na hordę zombie (Martwica mózgu), jest po prostu rewelacyjnie idiotyczna. Tak samo jak scena walki z bezdomną. Niestety w tym miszmaszu nie zawsze wszystko styka jak powinno. Bohaterowie podejmują głupie decyzje, występuje mnóstwo klisz, a zakończenie jest niezbyt satysfakcjonujące.

Aktorsko film jest raczej średni. Jedyną osobą dobrze dobraną jest Kober grający Channinga. Dość dobrze gra też Mykelti Williamson, jako partner Logana. Na uwagę zasługują zdjęcia, które stoją na wysokim poziomie i muzyka, która jest bardzo mroczna i idealnie pasuje do fabuły filmu. Jeśli chodzi o reżyserię, widać, że Robert Resnikoff nie miał jeszcze doświadczenia, ale można było dostrzec spore pokłady talentu. Niestety nie nakręcił on już nigdy żadnego filmu.



Podsumowując, film jest ciekawy, nie nudziłem się ani przez chwilę, ma bardzo dobrego złoczyńcę i bohatera, którego ma się w głębokim poważaniu. Jest kilka świetnych scen, a screeny z filmu wyjęte z kontekstu mogą być wręcz powalające.

Ocena 7/10

Prison (Więzienie) 1987



Opuszczone więzienie lub szpital psychiatryczny to jedne z najlepszych miejsc na nakręceniu filmu grozy. Co rusz twórcy kina grozy sięgają po te lokacje, zwłaszcza ze względu na okrucieństwa, które przeważnie miały miejsce w tych budynkach. Malefique, Dziewiąta sesja czy chociażby American Horror Story: Asylum, w każdym z tych filmów / seriali czuć atmosferę zaszczucia. Ludzie zamknięci w celach mogą sami stać się potworami, a co jeśli jeszcze dodać wściekłego ducha?

Film Więzienie zaczyna się od sceny śmierci na krześle elektrycznym. Co ciekawe, całą drogę z celi na krzesło obserwujemy oczami skazańca, aż do momentu pociągnięcia za wajchę. Wtedy kamera przechodzi do normalnego trybu i obserwujemy śmierć Charlesa Forsytha (Kane Hodder). Kilkanaście lat później więzienie, w którym odbyła się właśnie ta egzekucja zostaje ponownie przekazane do otwarcia. Nowym naczelnikiem zostaje Eaton Sharpe (Lane Smith), który był obecny przy śmierci Forsytha. Dostaje on pod opiekę 300 więźniów i ma za zadanie przywrócić świetność starego więzienia. Gdy zleca dwóm podopiecznym przebicie się do zamurowanej komory egzekucyjnej, zaczynają ginąć ludzie w bardzo dziwnych okolicznościach.



W filmie zobaczyć można kilku dobrych aktorów, a ich aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie. Pielęgniarką więzienna jest Chelsea Field, a teoretycznie głównym bohaterem Viggo Mortensen. Jest to jedna z jego pierwszych ról i niestety wypada raczej słabo. Wśród więźniów mamy bardzo stereotypowe postacie: włoski gadatliwy głupek (Ivan Kane), czarnoskóry mędrzec (Lincoln Kilpatrick), biały biker-gwałciciel (Steven E. Little - jedyna rola w życiu) oraz nietypowy dla tego typu kina, szaman voodoo (Larry Flash Jenkins). Za kamerą stanął mało wtedy znany Renny Harlin - człowiek, który własnoręcznie pogrążył wytwórnie Carolco - odpowiedzialną za Rambo i Terminatora. Okazało się, że w horrorze spisuje się naprawdę dobrze, co potwierdził później czwartą częścią opowieści o Freddy'm Kruegerze, Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów oraz w 2009 bardzo dobrym horrorem Tragedia na przełęczy Diatłowa.



Jeśli chodzi o najważniejsze dla horroru elementy, jest bardzo dobrze. Postać Forsytha, której przez większość filmu nie widzimy, potrafi zdziałać naprawdę pomysłowe rzeczy. Więźniowie i strażnicy giną w spektakularny sposób, są upieczeni żywcem, rozerwani na strzępy kablami, owinięci drutem kolczastym, a wszystko to w stylu Oszukać przeznaczenie, które powstało dopiero 14 lat później. Efekty specjalne momentami wyglądają na przestarzałe, ale nie jest źle. Jedyne do czego można się przyczepić to, niestety, brak grozy. Muzyka i mroczne ujęcia tworzą odpowiedni klimat, ale nie do końca jest on wykorzystany. Od połowy jest to bardziej horror akcji niż straszak.

Film można obejrzeć, jeśli jest się fanem klaustrofobicznych i mrocznych lokacji, lub jeśli uwielbia się Mortensena. Miłośnicy efektów gore w kilku scenach też zaspokoją swoich wewnętrznych sadystów.

Ocena: 7/10

The Medusa Touch (Dotknięcie meduzy) 1978



Filmy o telekinezie to z jednej strony horror, a z drugiej science-fiction. Łączą one paranaukę ze straszeniem, wymiar możliwy z czymś nienazwanym, złowieszczym, swego rodzaju złem pierwotnym, drzemiącym w każdym z nas. Jest to bardzo ciekawy temat dla kina i poruszany był wielokrotnie, między innymi przez Davida Cronenberga (Skanerzy) czy Kena Russella (Odmienne stany świadomości). Większość z tych filmów jest mroczna i charakteryzuje się fatalistycznym podejściem do ludzkości. Nie inaczej jest w filmie Dotknięcie Meduzy w reżyserii mało znanego, głównie telewizyjnego reżysera -  Jacka Golda.

Film opowiada o pisarzu (Richard Burton), który zostaje dotkliwie pobity na początku filmu. Policja myśli, że nie żyje, ale okazuje się jednak, że jego ciało jest w stanie wegetatywnym, ale za to jego mózg wykazuje bardzo intensywne działanie. Śledztwo prowadzi francuski inspektor na wymianie w Londynie (Lino Ventura). Dowiaduje się on, że pisarz uczęszczał do psychoterapeutki (Lee Remick). Opowiada mu ona o życiu pisarza, a widz za pomocą retrospekcji dowiaduje się, że był on telekinetą.

Najciekawszym aspektem filmu jest tragiczna (w sensie antycznym) postać pisarza. Poznajemy jego historię od czasów młodości, aż do momentu próby morderstwa z początku filmu. Jest on postacią wielowymiarową, sam nie wie, czy jego umiejętności to dar, czy przekleństwo. Wielokrotnie poddaje się swoim zdolnościom, co doprowadza do tragedii. Z rolą tą świetnie poradził sobie Richard Burton, dodając tej postaci dużo od siebie.



Z produkcyjnego punktu widzenia, film wygląda bardzo dobrze i pomimo swojego wieku ogląda się naprawdę dobrze. Efekty specjalne, choć rzadkie, stoją na przyzwoitym poziomie i nie psują doświadczenia. Oprócz wspomnianego Burtona, aktorstwo stoi na wysokim poziomie. Poza głównymi aktorami, pojawiają się też Derek Jacobi w roli wydawcy i świetny Harry Andrews jako zastępca komisarz policji.

Film został wydany w Polsce na DVD, ale i tak jest mało popularny. Niemniej jednak polecam go osobom lubiącym klimat Cronenberga oraz opowieści o telekinezie, albo po prostu dobre kino.

Ocena: 8/10

Who Can Kill a Child? / ¿Quién puede matar a un niño? (Czy zabiłbyś dziecko? 1976



Dzieci to temat bardzo ważny w kinie, zwłaszcza w dramatach. W horrorach pojawiają się przeważnie jako te niewinne istoty krzywdzone lub straszone przez dorosłych albo przez potwory. Ścigane, zaszczute, sprowadzone do postaci małych, dygoczących banieczek, które bardzo łatwo zniszczyć, są kompletnie bezbronne w obliczu zagrożenia. A co będzie jeśli te słodkie, niewinne istoty zostaną przedstawione jako złe i zabójcze monstra skłonne do niecnych czynów?

Psychologowie od dawna spierają się na temat natury dzieci. Jak pokazuje historia wielokrotnie dopuszczały się one okrutnych czynów, tylko żeby przetestować, jak daleko mogą się posunąć, gdzie są narzucone przez społeczeństwo granice. Inną motywacją była też ciekawość, jak to jest zabić. Historie takie jak, morderstwo trzyletniego Jamiego Bulgera przez dwóch dziesięciolatków albo sprawa masakry w Columbine, pokazują, że nawet dzieci są zdolne do zabicia człowieka.

A teraz dodajmy jeszcze do tego historię wojen XXI wieku, w których zginęło kilka milionów dzieci i mamy cały obraz ich cierpienia. Od tego właśnie zaczyna się film mało znanego, pochodzącego z Urugwaju hiszpańskiego reżysera, Narciso Ibáñeza Serradora, Mamy tu przeplatany śpiew dziewczynki i dokumentalne zdjęcia z kilku wojen i klęsk. Sceny te pokazują cierpienie dzieci i są jakby wstępem do ukazania zmiany, która w nich zachodzi.



Głównymi bohaterami są młodzi małżonkowie, Tom (Lewis Fiander) i Evelyn (Prunella Ransome). Podróżują oni do Hiszpanii, gdzie chcą się osiedlić w małej mieścinie na wyspie. Co ważne, Evelyn jest w stanie błogosławionym. Po dotarciu na wysepkę zauważają, że nie ma tam w ogóle dorosłych ludzi. Widzą tylko kilkoro dzieci. W pewnym momencie zauważają jak mała dziewczynka tłucze kijem starszego mężczyznę, który potem jest zawieszony w szopie i służy dzieciom jako piniata. Od tego momentu film przeradza się w rasowy horror.

Nie zdradzając więcej fabuły muszę tylko dodać, że poprowadzona jest po mistrzowsku, a klimat, jaki udało się stworzyć reżyserowi jest bardzo ciężki. Zwłaszcza jeśli rozważymy aspekty moralne. Do czego zdolny jest dorosły mężczyzna, mąż kobiety w ciąży, by uratować ją, nienarodzone dziecko i siebie samego? Jak daleko można się posunąć, jeśli atakują nas dzieci? Film odpowiada na te pytania, ale robi to w sposób niejednoznaczny. W momencie śmierci dziecka i tak można poczuć, że to broniący się dorosły człowiek źle robi. I właśnie ten dysonans jest największym atutem tego filmu, który w wielu momentach wykracza poza ramy horroru. Daje on dużo do myślenia na temat natury zła, ale nie tylko dziecięcego, ale też dorosłego.



Realizacyjnie film wygląda bardzo dobrze, dobre ujęcia kamery, świetne lokacje, przywodzące na myśl Antropophagusa oraz bardzo dobre aktorstwo. Para dwojga głównych bohaterów jest kapitalna. Zwłaszcza Fiander w roli męża. Widać u niego rozterki moralne, jakie malują mu się na twarzy w kluczowych momentach filmu, zmęczenie po intensywnej nocy oraz poddanie się pod koniec filmu. Ransome jest także bardzo dobra jako strudzona kobieta w ciąży. Dzieci natomiast są bardzo naturalne i nic nie udają. Grają siebie i w większości wyglądają jak niewinne aniołki, co tylko potęguje szok, jaki można przeżyć jak zaczynają się "bawić".

Film polecam wszystkim, nie tylko fanom horroru. Ci jednak powinni szykować się na wielką ucztę, gdyż jest to jeden z najlepszych europejskich filmów tego gatunku z lat 70.

Ocena: 10/10

Mindwarp (Umysł poza kontrolą) 1992



Filmy postapokaliptyczne to podgatunek łączący horror i science-fiction. Wiele z nich skupia się na sferze psychologicznej i zachowaniu człowieczeństwa (The Divide), inne skupiają się na akcji (seria Resident Evil). Mindwarp jest filmem, który łączy te dwa aspekty, a robi to w sposób bardzo brutalny i groteskowy.

Główną bohaterką jest Judy (debiutująca Marta Martin), żyjąca w świecie komputerowym młoda dziewczyna, która ma dość cyfrowego życia i chce się wyrwać na powierzchnię. Gdy z powodu jej nierozsądku umiera jej mama, zostaje wygnana do prawdziwego, zniszczonego świata. Już w pierwszych chwilach zostaje zaatakowana przez mutanty. Broni ją jednak dzielny Stover (Bruce Campbell). W nocy, gdy ma już dojść do obowiązkowego zbliżenia, dom Stovera zostaje zaatakowany przez mutantów i oboje bohaterów zostaje wciągniętych pod ziemię, gdzie tubylcami rządzi uważny przez nich za boga, Prorok (Angus Scrimm). Od tego momentu film staje się groteskowym show, gdzie nikt nie jest bezpieczny, a wariactwo jest wszechobecne.



Fabularnie jest naprawdę prosto, niby jest jakiś twist, ale i tak można się wszystkiego domyślić. Nie to jest jednak ważne, ważna jest przemoc i zezwierzęcenie. Wizja świata jest ponura i bezkompromisowa, mutanci są już praktycznie tylko cieniami ludzi, nie potrafią mówić, poruszają się kulejąc, jedyne z czym nie mają problemu to przemoc i tortury. Główna bohaterka jest ich kompletnym przeciwieństwem. Całe życie wszak spędziła w "idealnym" świecie, nie musząc walczyć o jedzenie i sprzęt, nic jej nie zagrażało i wszystko przychodziło łatwo. Właśnie ten kontrast piekło-niebo jest tutaj bardzo ważny, światy te są od siebie oddalone o lata świetlne, ale jednak coś je łączy. W obu nie ma nadziei.



Realizacyjnie film sprawdza się bardzo dobrze. Charakteryzacja mutantów, efekty gore i scenografia podziemi są naprawdę świetne i bardzo groteskowe. Aktorsko nie jest źle, ale poza trójką głównych postaci, nie ma ról godnych odnotowania. Mutanci wesolutko wymrukują nieartykułowane dźwięki i to tyle jeśli chodzi o role drugoplanowe. Campbell gra praktycznie w taki sam sposób, jak w trylogii Evil Dead, Scramma jest na tyle mało, że nie przeszkadza, a Martin nie wyrasta ponad przeciętność, ale też nie odrzuca (chociaż nieustannie się wydziera). Jak na film budżetowy Fangoria Films (producent jedynie 3 filmów) postarali się i wyszło nieźle.

Film mi się naprawdę podobał i, pomimo wielu nieprzychylnych komentarzy odradzających jego oglądanie, przerósł moje oczekiwania.

8/10

Chosen Survivors 1974



Zwierzęta i horror to temat stary jak samo kino, większość gatunków została już prawdopodobnie przerobiona przez hollywoodzką machinę. Wśród nich są bardzo oczywiste czarne charaktery, takie jak węże, ptaki czy choćby piranie. Pojawiają się też rzadsze stworzenia, jak choćby ryjówki (Zabójcze ryjówki) czy króliki (Noc lepusa). W filmie Chosen Survivors pojawiają się nietoperze, a dokładniej wampiry, gatunek żywiący się, jakże by inaczej, krwią.



Zanim jednak zwierzaki o niesamowicie złowieszczej nazwie zagoszczą na stałe na ekranie, mamy iście apokaliptyczny wstęp. Otóż wyselekcjonowana grupa ludzi zostaje umieszczona kilometr pod ziemią w schronie przeciwatomowym, aby przez 5 lat siedzieć tam czekając na unormalizowanie się sytuacji na górze. Już po pierwszej nocy widać, że nic nie potoczy się po ich myśli. Osobiste konflikty i niesnaski pogłębiają się, gdy w ciemnościach pojawiają się nietoperze i zaczynają zbierać krwawe żniwo.

Tu należy dodać, że horror ten ma amerykański rating PG i w związku z tym film, który zapowiada się na całkiem krwawy jest raczej delikatnie zaczerwieniony w niewielu momentach. Nic to, jest tu dużo suspensu (szkoda, że dopiero pod koniec filmu) i dobrze dobrane postacie (choć trochę jednowymiarowe). Aktorstwo stoi na przeciętnym poziomie, a efekty specjalne lekko się już zestarzały. Zauważyć to można zwłaszcza w momencie nałożenia obrazu aktorów na tło, jest to bardzo widoczne i razi sztucznością. Jedyne na co warto zwrócić uwagę z wizualnego punktu widzenia, to projekt wnętrza schronu. Jest on bardzo futurystyczny i wygląda ciekawie.



Koniec końców, film jest jednak dobry i pomimo kilku "ale" ogląda się go przyjemnie, a na koniec staje się nawet emocjonujący. Specjalnie nic nie wspominałem ani o reżyserze, ani o ekipie, ani o aktorach, gdyż nikt tutaj się nie spisał w sposób godny odnotowania.

7/10

Rejuvenatrix (Eliksir młodości) 1988



Wieczna młodość to temat wdzięczny dla filmowców, niezależnie od gatunku. Wszak ludzie szukają źródła młodości od zarania dziejów, czy to w postaci mitycznych fontann czy też, w teraźniejszości, w postaci kremów, serum i innych kosmetyków. Jedną z potencjalnych metod badawczych jest także genetyka. Połączenie wątku poszukiwania wiecznej młodości i eksperymentów genetycznych o bardzo śliskim charakterze moralnym zaowocowało powstaniem horroru, Rejuvenatrix.



Za realizację tego projektu wziął się debiutujący reżyser - Brian Thomas Jones. Znalazł on mało doświadczoną ekipę i, o dziwo, stworzył naprawdę dobry horror. Nawiązania do Cronenberga dość szybko się nasuwają, ale film broni się sam w sobie jako osobny byt na polu horrorów moralnych o obsesji.

Głównym bohaterem jest doktor Gregory Ashton (John MacKay), który pracuje nad serum odmładzającym w badaniach fundowanych przez aktorkę, której piękno już przeminęło (Vivian Lanko). Naciska ona na przyspieszenie prac doktora, jako że już dłużej nie może wytrzymać ze swoim starzejącym się ciałem. W pewnym momencie prosi ona doktora o przetestowanie serum na niej samej. Naukowiec z niechęcią, ale też ukrytą fascynacją, zgadza się. Pozytywne efekty tej decyzji są widoczne natychmiast. Te negatywne - następnego ranka. Kobieta powoli przeobraża się w potwora, a doktor nie nadąża z tworzeniem serum, do którego potrzebuje świeżych mózgów. Co będzie dalej, jest łatwe do przewidzenia, nie zmienia to jednak faktu, że ogląda się to niesamowicie.



Realizacyjnie film wpasowuje się w zalew horrorów klasy B z późnych lat 80. To znaczy, że mamy przeciętną pracę kamery, typową muzykę i dobre efekty gore. Muszę przyznać, że wyglądają lepiej niż 90% współczesnych (zwłaszcza CGI). Aktorstwo stoi na bardzo dobrym poziomie jak na tego typu dzieło. Najbardziej wyróżnia się Vivian Lanko, grająca Elizabeth Warren, która poradziła sobie z trzema rolami: starszej, obsesyjnie szukającej eliksiru młodości aktorki, młodszej, ponętnej kusicielki oraz groteskowo wyglądającego potwora. Trochę gorzej wypadł John MacKay, który fizjonomią przypomina starszego Klausa Kinskiego.

Podsumowując, polecam film fanom gatunku, którzy skłonni są przymknąć oko na braki w budżecie i drobne niedociągnięcia. Polecam go także fanom Cronenberga, którzy widzieli już wszystko, co zmajstrował ich mistrz i szukają podobnych doznań gdzie indziej.

8/10

Phase IV 1974

Phase IV (1974)

Wśród owadów wywołujących wszelakie fobie mrówki zdecydowanie nie są zbyt wysoko na liście. Jednak gdy pozna się ich ilość na świecie (biliard - 10 i 15 zer), można sobie wyobrazić potencjalne problemy, które mogłyby powstać, gdyby mrówki postanowiły się zjednoczyć i usunąć ludzi ze szczytu ewolucji. Tak też się dzieje w filmie Phase IV, Saula Bassa, znanego w latach 60. i 70. twórcy plakatów filmowych.

Na początku filmu dostajemy 9-minutową sekwencję dokumentalno-przyrodniczą opowiadającą w skrócie o genezie powstania zbiorowej inteligencji mrówek. Wyjaśnienie niestety jest kretyńskie (jakieś zaćmienie i promienie z kosmosu), ale nie o to tu chodzi. Faza I polega na zjednoczeniu się mrówek i systematycznym zwalczaniu drapieżników na nie polujących. Gdy dochodzi do wyginięcia kilku gatunków, ludzie zauważają, że coś jest nie tak. Dwóch naukowców zostaje wysłanych na pustynię w Arizonie, gdzie mrówki stworzyły dziwne wieże. Ich czyny doprowadzą do walki o utrzymanie stacji badawczej oraz zachowanie życia i zdrowia psychicznego.



Film odznacza się ciekawym, bardzo naukowym podejściem do tematu świadomości zbiorowej. Jest to opisane w taki sposób, że można w to uwierzyć. Gdyby było to podane jako film dokumentalny puszczony w telewizji, mogłoby dojść do histerii. Ludzie baliby się wchodzić do lasu. Efekt ten spotęgowany jest doskonałymi zdjęciami Dicka Busha, wspartymi przez fragmenty sfilmowane przez Kena Middlehama, profesjonalnego fotografa przyrody.



Po zakończeniu seansu mam jednak trochę mieszane uczucia, głównie ze względu na niewykorzystany potencjał fabularny. Zaczęło się jak niesamowita książka s-f, z doskonałym zarysem naukowym, a skończyło się na uganianiu się za mrówkami w stacji badawczej. Końcówka jest bardzo dobra i dodaje dużo głębi, ale jednak mam wrażenie, że jako książka sprawiłoby się to znacznie lepiej.

7/10

EDIT: Po znalezieniu na YT zagubionej przez 38 lat końcówki, daję filmowi 8/10. Metafizyczne efekty na poły animowane, na poły aktorskie. Cudne po prostu i bardzo wymowne.

8/10

La chiesa / The Church (Kościół) 1988



Włoscy reżyserzy zasłużyli się bardzo dla rozwoju horroru w latach 70, głównie przez stworzenie nowego nurtu w tym gatunku, giallo. Były to horrory o mordercach w bestialski sposób mordujących głównie młode dziewczyny. Dosyć często w tych filmach pojawiały się wątki okultystyczne i paranormalne. Niekwestionowanym królem gialli jest Dario Argento, twórca słynnego filmu Suspiria, który jest uważany (nie bezpodstawnie) za arcydzieło horroru. Jako reżyser Argento okazał się artystą nierównym, tworząc zarówno arcydzieła, jak i filmy dość słabe. Wsławił się także pisaniem scenariuszy (napisał nawet historię do Pewnego razu na Dzikim Zachodzie). W 1989 jego scenariusz do filmu Kościół zrealizował jego protegowany, Michele Soavi. Co wynikło z tej współpracy?



Przede wszystkim czuć tu styl Argento w praktycznie każdej scenie. Niestety Soavi jako reżyser był jeszcze naprawdę świeży i nie do końca był w stanie wykorzystać potencjał scenariusza. Film zapowiadał się fantastycznie, bo czyż może być coś bardziej złowieszczego niż kościół wybudowany na zbiorowej mogile czarownic zabitych przez Krzyżowców? Niestety chaos, który się wdarł do filmu skutecznie zabił klimat grozy i osaczenia (od połowy mamy kilkunastu ludzi zamkniętych w kościele i powoli opętywanych przez demony). Do tego dość słabe aktorstwo i dziwaczne dialogi nie pozwoliły całkowicie oddać się wizualnemu majstersztykowi. Efekty specjalne były bardzo dobre, zważywszy na to, że był to film europejski.



Jedyną aktorką, która nie zawiodła, była rozpoczynająca swoją karierę Asia Argento. Niestety postać, którą zagrała była raczej zbędna dla fabuły i można było łatwo zauważyć nepotyzm znanego ojca.

Podsumowując, poleciłbym ten film z czystym sumieniem, gdyby nie amatorskie podejście reżysera i strasznie chaotyczna i źle zagrana druga część filmu, która przy lepszym warsztacie twórczym, mogłaby przejść do klasyki horroru religijnego.

6/10

Just Before Dawn (Tuż przed świtem) 1981



Czym jest slasher wie każdy fan horroru. Mi osobiście kojarzy się z mnóstwem efektów gore, nagością i sadystycznymi śmierciami nastolatków. Slasher ma też swoje podgatunki. Jednym z głównych jest backwoods slasher, którego akcja dzieje się w jakiejś zapomnianej części lasu, gdzie grupka nastolatków przyjeżdża pod namioty. Just Before Dawn jest typowym przykładem właśnie takiego slashera.

Zacznę od plusów. Film jest zrobiony profesjonalnie, nie jest to typowa tania produkcja, jakich było wiele w latach 80. Aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie i nie świeci tandetą. Audiowizualnie prezentuje się bardzo dobrze (jak na tamte lata). Najlepiej wypadają dźwięki, zwłaszcza odgłosy lasu nocą.



Tu niestety koniec plusów. Slasher powinien pójść jedną z dwóch dróg: strach albo gore. Just Before Dawn nie ma ani jednego, ani drugiego. Jeśli chodzi o klimat, to wszystkie składowe, które są obecne (las nocą, odgłosy, cmentarz w lesie, itd.) nie dają niestety obrazu całości. Coś jakby nie zaiskrzyło i zabrakło elementów straszących. Ponadto mordercy, którzy są sednem każdego slashera, są tu strasznie nieciekawi. Bliźniacy, którym odbiło. Jeden się chichra jak idiota, drugi nawet nie ma cechy wyróżniającej.



Jeśli chodzi o gore - nie istnieje. Krwi praktycznie nie ma. W scenach śmierci jest zero kreatywności, co dokłada tylko nijakości do filmu. Jedyna śmierć, która mogłaby być uznana za nowatorską jest niestety kretyńska SPOILER (kobieta wkłada wielkiemu facetowi rękę do buzi i trzyma, aż ten się udusi, może ściska mu coś tam jeszcze, nie wiadomo).

Szkoda mi tego filmu, bo potencjał był. Zwłaszcza zmarnowano tu profesjonalną realizację. Nic dziwnego, że reżyser, Jeff Lieberman, nie zrobił żadnego filmu przez kolejne siedem lat.

4/10

The Lair of the White Worm (Kryjówka Białego Węża) 1988



W latach 70. i 80. powstało wiele horrorów z niezwykłą stroną wizualną i szalonym scenariuszem. Narkotyczne wizje reżyserów przeszły do historii kina kiczowatego z jednej strony, ale też genialnego z drugiej. Jednym z najważniejszych twórców, który uwielbiał wręcz babrać się w artystycznym przerysowaniu był Ken Russell, który stworzył takie klasyki jak Diabły czy Odmienne stany świadomości. Kryjówka Białego Węża jest jednym z jego ostatnich tytułów, zanim zajął się produkcją telewizyjną (po kompletnie zmiażdżonym przez dystrybutorów filmie Być dziwką).

Film bazuje na mniej znanej, ostatniej powieści Brama Stokera, Powieść sama w sobie uważana jest za bardzo słabą, co nie było pewnie zbyt dobrym wyborem, jeśli chodzi o ekranizację. Reżyser jednak wiedział, co robi, a po niewątpliwym sukcesie filmu Gotyk, który bardzo dobrze sprzedawał się na rynku VHS, producent poprosił o kolejny horror. W zamian za to reżyser dostał możliwość nakręcenia filmu Tęcza, o którym marzył. Kryjówka Białego Węża wyszła w 1988 roku i od razu podzieliła fanów reżysera. Jedni mówili o arcydziele, drudzy o kiczu i najsłabszym jego filmie. Roger Ebert nazwał ten film dobrym monster movie klasy B.



Fabularnie czuć, że jest to ekranizacja powieści grozy z przełomu wieku XIX/XX. Jest tu dużo literackiego gotyku, z którego słynął Stoker. Reżyser dodał do tego niesamowitą dawkę wizjonerstwa oraz czarnego humoru. Nie ma tu pojedynczego głównego bohatera, jest za to czworo ludzi, którzy wplątani zostają w obrzędy przyzwania  Dionina, boga-węża, który istnieje od zarania dziejów. Archeolog Angus Flint (Peter Capaldi) prowadzi badania na terenie posiadłości należącej do Lorda Jamesa D'Amptona (Hugh Grant), którą zarządzają dwie siostry, Mary (Sammi Davis) i Eve (Catherine Oxenberg). Angus znajduje tam czaszkę czegoś bliżej nieokreślonego, wyglądającą trochę jak czaszka dinozaura albo ogromnego węża. Odnajduje też mozaikę z czasów rzymskich, na której biały wąż owija się wokół wielkiego krzyża. Tymczasem do niedalekiej posiadłości przyjeżdża arystokratka, Lady Sylvia Marsh (Amanda Donohoe), która jest co najmniej dziwna.



Od tego momentu mamy orgię wizji, snów, ludzi-węży, nagości i wszechobecnego kiczu. Ogląda się to niebywale, fabuła wciąga, a drobne głupotki nie są w stanie odwrócić uwagi od stylu i niezwykłości filmu.

Można powiedzieć, że jest tu w pewnym sensie przerost formy nad treścią, ale cóż to jest za forma... Osobom, które uwielbiają hiperrealistyczne CGI, sceny wizji mogą nie przypaść do gustu, wszak jest to film z 1988 roku. Natomiast ci, którzy wychowali się w epoce VHS, mogą śmiało podejść do tego arcydzieła i, przy sporej dawce otwartości, mogą pokochać ten film, jak ja go pokochałem.

10/10

Born of Fire 1987

Film staje się dziełem kultowym (chodzi o angielskie znaczenie "cult movie"), jeśli początkowo przechodzi bez echa, natomiast po...