piątek, 27 grudnia 2019

Day of the Animals 1977



Wiele z horrorowych potworów wywodzi się ze świata zwierząt. Od początku istnienia horroru stworzenia te przerażają ludzi, ponieważ jest w nich ogromna dzikość, nieujarzmiona siła, która napędza je do działania, często nastawionego na zabijanie. Wiele znakomitych (i zdecydowanie nieznakomitych) horrorów bazuje na lęku przed nieposkromionymi kotami (Burning Bright), psami (Cujo), niedźwiedziami (Grizzly), ptakami (Ptaki), piraniami (Piranha), rekinami (Szczęki), rekino-ośmiornicami (Rekinado), piraniakondami (Piraniokonda) czy innymi lavalantulami (Lawalantula). Powodem ich agresji często jest sam człowiek: mutacje genetyczne, stworzone w laboratoriach choroby tudzież ingerencja w naturalne środowisko.



Nie inaczej jest w filmie Day of the Animals, gdzie zwierzęta stały się agresywne przez spowodowaną przez dezodoranty i inne aerozole dziurę ozonową. Film ma ewidentny wydźwięk ekologiczny i ta agitacja niestety podana jest w sposób bardzo oczywisty, wręcz łopatologiczny. Niestety wydarzenia przedstawione są pełne dziur logicznych i idiotyzmów, które psują seans. Jednym z nich jest to, iż zwierzęta nie atakują się nawzajem, lecz zaczynają kooperować międzygatunkowo, żeby wspólnie wybić jak najwięcej ludzi. Gdyby było to podłoże religijne, to miałoby to sens, jeśli zaś chodzi o biologię, jest to założenie kretyńskie.

Głównych bohaterów jest kilku, przewodnik wycieczek górskich Steve (Christopher George) i grupka ludzi, którzy wybrali się z nim na dwutygodniową wyprawę: reporterka telewizyjna (Lynda Day George), profesor (Richard Jaeckel), matka z dzieckiem (Ruth Roman, Bobby Porter - 25-latek grający 13-latka), mądry Indianin (Michael Ansara), małżeństwo po przejściach (Jon Cedar, Susan Backlinie) i jakaś, mało ważna młoda para. Większość postaci jest jednowymiarowa, poza głównym antagonistą - managerem w dużej firmie, granym przez Lesliego Nielsena. SPOILER!!! Od początku przedstawiany jest jako człowiek wredny, a nawet rasistowski, ale po rozbiciu grupy staje on się nagle tyranem, mordercą i niedoszłym gwałcicielem, który w ostateczności rzuca się z gołymi rękami na niedźwiedzia. SPOILER END!!! Wszystko to jest tak nagłe i idiotycznie nielogiczne, że ciężko to w jakiś sposób wytłumaczyć.



Od strony technicznej jest świetnie. Zdjęcia są wręcz niesamowite biorąc pod uwagę dość niski budżet oraz fakt, że kamerzysta (Robert Sorrentino) nigdy wcześniej i nigdy później nie zrobił żadnego filmu. Kadry są cudowne, a zdjęcia zwierząt zahaczają o profesjonalne programy dokumentalne. Muzyka doskonale potęguje klimat filmu, zwłaszcza podczas ataków zwierząt. Odpowiedzialny za nią jest świetny kompozytor Lalo Schifrin. Reżyserią zajął się przedwcześnie zmarły William Girdler, twórca chociażby wspomnianego już Grizzly'ego.

Podsumowując, film wypadł przeciętnie, głównie przez fabułę i słabych bohaterów. Elementy survivalu w lesie zostały mocno spłaszczone, tak samo jak elementy kina apokaliptycznego (sceny z ewakuacją miasta są słabe). Da się ten film obejrzeć, ale niestety nie czerpie się z niego ani dawki adrenaliny, ani nie ma on mocnego przekazu. Ot, połączenie modnego w latach 70. survivalu z ekologią.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Born of Fire 1987

Film staje się dziełem kultowym (chodzi o angielskie znaczenie "cult movie"), jeśli początkowo przechodzi bez echa, natomiast po...